We Wrocławiu krasnoludki oblepiły pociąg. Zaglądały przez mróz w okna, zziębnięte małe twarzyczki zdawały się błagać, żeby wpuścić je do środka, a ich skostniałe rączki miarowo biły w szyby, zdawać by się mogło, że prosiły o wpuszczenie ich do środka, a im po prostu było tak strasznie zimno. Uchyliłem okno, jeden z krasnali nieśmiało wetknął przez nie swoją ciekawską główkę. Wyciągnąłem do niego moją gorącą dłoń. Skulił się jak do ucieczki, jak pies bity kablem, ale nieśmiało zaczął posuwać się w jej kierunku, niby to od niechcenia, wabiony roznoszącym się na wszystkie strony żarem. Reszta krasnoludków przypatrywała mu się z przerażeniem w oczkach. Gdy już miał dotknąć mojej dłoni, poczuć jej dobre ciepło, w powietrze poniósł się gwizd oznaczający odjazd. Biedak zaczął w popłochu szamotać się po całym wagonie, obijając się od niczego nieświadomych pasażerów, którym zrobiło się za zimno od otwartego okna. Pokazałem mu wyjście, przerażonemu, zziębniętemu biedakowi - żal mi go - wrócił do swoich małych braci, a ja zostałem zakrzyczany za otwarte okno...
Zniesmaczony ludzką obojętnością, skuliłem się i zasnąłem. Obudziłem się u kresu mojej podróży, na poznańskim peronie. Wysiadając z pociągu, poczułem jak pęcherz woła o pomoc. Biegnąc do miejsca przeznaczenia minąłem dwoje żebrzących dzieci, kulawego psa (prawdopodobnie bitego kablem) i bezdomnego z kocem i jedną nogą. Zrobiło mi się przykro, więc przystanąłem i rzuciłem parę złotych dzieciakom i bezdomnemu, podałem mu jeszcze koc którym się tak nieudolnie przykrywał, psu rzuciłem kanapkę z drogi. Biegnę dalej, szalety płatne, nie mam już złotówek, cholera, zbieram grosiki i płacę. Udało się, jestem na miejscu, wtem klamka się zacina, szarpiąc nerwowo drzwi, kontem oka dostrzegam... dzieciaki palące papierosy, kupione za moje złotówki, kalekiego bezdomnego idącego beztrosko i psa - nadal zbitego i głodnego. Nie dowierzam... Zniesmaczony wchodzę wreszcie do toalety, potykam się o coś małego i cholernie ostrego! Leżę mordą w dół i... kontem oka dostrzegam małe rączki, nóżki, ostra czapeczka - krasnal! śmiejący się ze mnie szyderczo. Zsikałem się w spodnie.
Zniesmaczony ludzką obojętnością, skuliłem się i zasnąłem. Obudziłem się u kresu mojej podróży, na poznańskim peronie. Wysiadając z pociągu, poczułem jak pęcherz woła o pomoc. Biegnąc do miejsca przeznaczenia minąłem dwoje żebrzących dzieci, kulawego psa (prawdopodobnie bitego kablem) i bezdomnego z kocem i jedną nogą. Zrobiło mi się przykro, więc przystanąłem i rzuciłem parę złotych dzieciakom i bezdomnemu, podałem mu jeszcze koc którym się tak nieudolnie przykrywał, psu rzuciłem kanapkę z drogi. Biegnę dalej, szalety płatne, nie mam już złotówek, cholera, zbieram grosiki i płacę. Udało się, jestem na miejscu, wtem klamka się zacina, szarpiąc nerwowo drzwi, kontem oka dostrzegam... dzieciaki palące papierosy, kupione za moje złotówki, kalekiego bezdomnego idącego beztrosko i psa - nadal zbitego i głodnego. Nie dowierzam... Zniesmaczony wchodzę wreszcie do toalety, potykam się o coś małego i cholernie ostrego! Leżę mordą w dół i... kontem oka dostrzegam małe rączki, nóżki, ostra czapeczka - krasnal! śmiejący się ze mnie szyderczo. Zsikałem się w spodnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz