Mówisz do mnie. Głośno, wyraźnie. Czasami przyciszasz głos, jakbyś chciała, bym się bardziej wysilił, usłyszał cię każdym swoim naprężonym mięśniem, każdą tkanką i najmniejszą komórką mojego ciała. Wibracje twojego głosu stykają się z moją skórą, przenikają ją, dostają się w głąb mojego ciała, penetrują, delikatnie, nie mącąc mojego wewnętrznego spokoju. Słucham. Nie przerywam. Jestem głodny twojego głosu, jego koloru, natężenia, głębi. Nie przerywam, bo nie chcę zmącić tej chwili. Jestem teraz egoistą, napawam się każdym twoim słowem, każdym dźwiękiem, każdym gestem, ruchem.
Patrzę w twoje oczy, głębokie, duże oczy. Świecą delikatnie w mglisty świetle. Patrzę na cienie, które twoje ciało rzuca na przeciwległą ścianę. Patrzę, jak na odbicie woskowej masy topionej zabobonnie w andrzejki. Bo przecież można w niej zobaczyć swoją przyszłość. Przyszłość, która jest tak zmienna i tak nie wiadoma. Nie chcę w nią zaglądać.
Patrzę na otaczające mnie niebo, jest dziś niezwykle błękitne. Prawie jakbym patrzył na strumień wody. Gdzieniegdzie przeganiane wiatrem przelatują ciemniejsze chmury. Nie pasują do tego nieba, ale tak pięknie kontrastują. W oddali, gdzie horyzont zasłaniają góry, widać różową poświatę. Unoszę troszkę wzrok i moje oczy się cieszą. Różowy tak pięknie zlewa się z niebieskim. Czasami mam wrażenie, że one chcą mi coś powiedzieć. Patrzę na nie - one się zmieniają. Układają się w przedziwnie kształty. Niestety nie potrafię odczytać ich przekazu. Patrzę z nadzieją, bo może kiedyś odniosę sukces i dowiem się, co chciały mi powiedzieć. Może to nie będzie nic ważnego. Może tylko chcą powiedzieć mi 'cześć'. Ale i tak będę szczęśliwy, bo one codziennie to robią. Nie zapominają o mnie. Czasem ich nie widać - spowija je mrok, ale potem znów się pokazują. Wiem, że to tylko chwila i powrócą, bym po raz kolejny mógł cieszyć się ich widokiem.
Ugryzłem się w język. Chciałem przerwać twoją opowieść. Bezczelnie wybić cię z toku myślenia, zmienić tor rozumowania. Unicestwić tę chwilę, kiedy w skupieniu opowiadasz mi kawałki siebie.
Na krótką chwilę zasypiam. Zasypiam, choć oczy mam otwarte. Patrzę na ciebie, na twoje włosy postrzępione. Patrzę na twoje usta, uchylają się i zamykają, by za chwilę znów się uchylić. Zerkam, jakby wstydząc się sam siebie, na twoje ramiona, ręce, dłonie, ukradkiem ogarniam wzrokiem twoje piersi, które unoszą się kiedy mówisz, kiedy wdychasz i wydychasz powietrze. Patrzę na brzuch twój, kiedy przeciągasz się niewinnie odganiając zmęczenie. Patrzę na uda przewieszone przez oparcie fotela. Twoje stopy zawieszone w powietrzu, wystukujące niesłyszalny takt. I zastanawiam się, dlaczego ja to śnię. Dlaczego pozwalasz mi na ten sen.
Rzuciłem na ziemię kawałek chleba. Nie zdążyłem nawet zauważyć jak dotyka podłoża, kiedy ze wszystkich stron zleciała się szara chmura gołębi. Wygłodniałe, zachłanne drapieżniki rozszarpały skrawek pieczywa w mgnieniu oka, dziobiąc się nawzajem, strasząc furkotem skrzydeł i złowieszczym gruchaniem.
Kiedy siedzę przed ekranem komputera w każdym pikselu monitora widzę ciebie. Gotując dla siebie obiad w rondelku z Ikei, a potem zjadając go z jedynego talerza, który posiadam, myślę sobie, jakby to było, jakbyś siedziała na przeciw mnie, z widelcem w dłoni, przeżuwając kęs za kęsem. Ciągnie mnie do ciebie. Ciągnie jak opiłki żelaza do bardzo mocnego magnesu. Czekać tylko, aż twoje zdjęcie, które skradnę ci z półki, albo wybiorę z tych kilku zdjęć, które wiszą na fejsbuku, po cichu utoruje sobie drogę do mojego portfela. Już i tak wymarzyłem sobie jakby ono tam wyglądało, tylko dla mnie, na własność, i jak wstydliwie zakrywam je palcami płacąc w sklepie. Bo dla mnie to takie naiwne i niepoważne trzymać czyjeś zdjęcie w portfelu. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy mają w portfelach całe rodziny, śmiałem się z tego w duchu, a jednak od czasu do czasu i ja to robię wmawiając sobie, że to coś innego, że to wyjątkowa sytuacja, że to nie to.
Spotkałem cię pewnego zimowego dnia.
A wydawało mi się, że będzie to niemożliwe.
Bezlitosny wysłannik niebios ugodził
mnie swą strzałą. I krwawię.
Ty jesteś bandażem. Opatrunkiem, który
może mi pomóc. Każde ciepłe słowo, gest,
wiersz powodują ulgę.
Mijają sekundy. Potem minuty, godziny.
A ja słyszę tik tak, tik tak, tik tak, tik tak...
Czas płynie nieubłaganie.
Mijają sekundy. Potem minuty, godziny.
A ja słyszę kap, kap, kap, kap, kap, kap...
Nie wiem jak długo jeszcze.
Rana się nie zabliźnia,
a mnie jest coraz mniej.
Mniej jest mnie coraz
Mijają sekundy. Potem minuty, godzi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz