Siedział na północnym brzegu, łowił ryby, rozmyślając nad ruchem wiatru tuż nad taflą jeziora i układając swoje własne myśli. Postawił mur pomiędzy sobą, a kobietą, nie że był na nią obojętny; potrzebował czasu sam na sam ze sobą. Czy ona to zrozumie? Wątpił w to. Nie widziała żadnego sensu w czasie i przestrzeni, domagała się bliskości, chciała pewności tego tu i teraz. Czego możemy być pewni, kiedy w każdym momencie dręczą nas wątpliwości? Nie był wierzący, ale przeszukiwał wzrokiem niebo i czuł, że mógłby uwierzyć w Boga. Nie w kłamstwa czy dogmaty zorganizowanej religii, czy tantryczne posłuszeństwo modłów do gipsowych figur, czy życie wbrew prawom ustanowionym tysiące lat temu.
Pociągnięcie żyłki sprowadziło go z powrotem na ziemię i dostrzegł srebrzysty odblask w wodzie, zanim ten zanurzył się z powrotem w głębiny. Spora ryba złapała przynętę, ciągnąc żyłkę w próbie bezsilnej ucieczki, siłując się z nim, kiedy ten zbliżał ją ku sobie spokojnymi ruchami kołowrotka, pozwalając poluzować się lince, by znów ją podciągnąć. Patrząc na tę nieuniknioną śmierć, ubarwioną naturalną potrzebą pozostania przy życiu, w połączeniu z promieniami zachodzącego słońca przebijającymi się przez linię horyzontu i chmury sprawiły, że poczuł się dumny ze swojej zdobyczy. Zbierało się na deszcz, a kiedy znów usiadł na swoim stołeczku, zaczął przyglądać się ciężkim chmurom powoli zasłaniającym niebo.
W oddali, wysoki szczyt błyszczał lodem i śniegiem na tle ciemnych chmur, oświetlany promieniami słońca, które zdążyły uciec przed posępnym baldachimem, przypominając mu chwile sprzed czterech lat, kiedy jego najlepszy przyjaciel, Marcin, zmarł na udar, po tym jak zgubił się w niższych partiach gór. Dwa dni zajęło zanim znaleźli go na ziemi, w pozycji embrionalnej, jakby ułożonego do snu. Przez całą drogę do szpitala nie było pewnym, czy Marcin żyje, czy nie, i dopiero kiedy sanitariusze przekonali go, że nie było najmniejszego sensu okrywania go w kolejny koc, zrozumiał. Wtedy nie był w stanie płakać. W rzeczywistości, nie płakał wcale od tamtego dnia. Dlatego szukał ciszy i spokoju w takim krajobrazie jak ten, który był w stanie mu ten spokój zapewnić. Dlatego też owinął się w śpiwór w namiocie, kiedy słońce już zaszło, patrząc na skaczący ogień, pozwalając swoim myślom odpłynąć.
Nigdy nie wiedział, gdzie doprowadzą go jego własne myśli. Czasami ukazywały się przed nim twarze sprzed wielu lat, często dawno zmarli członkowie rodziny. Uśmiechał się do tych wspomnień, pamiętając lepsze czasy, ale nigdy nie zatrzymywał się na nich na dłużej, tak jakby same wolały zniknąć i umrzeć. Dla jego umysłu był to rodzaj duchowego rytuału, po którym szybko zasypia i był w stanie obudzić się wypoczętym następnego ranka. Nigdy zbytnio nie interesował się filozofią, nie licząc momentów, kiedy natrafiał w na konkretną tezę, którą mógłby zainteresować innych i zmusić do rozmowy, jak na przykład to, że ludzie których znaliśmy w naszych poprzednich istnieniach podążają za nami do teraźniejszości i ciągle nam towarzyszą, przybierając role przyjaciół i wrogów, a jedyną rzeczą w którą wierzył był fakt, iż nasi dawni wrogowie ciągle stają naprzeciw nam w różnej postaci. Dlatego niektórzy ludzie mogą być szczególnie wyczuleni na innych, powodując to uczucie deja vu, czy to duchowe przeczucie, że już kiedyś widziało się tą osobę. Dlatego też niektórzy nas przyciągają, a od innych stronimy. To był jego osobisty pogląd, dzięki któremu czuł się całkowicie komfortowo z jakimikolwiek implikacjami niesionymi przez znajomości, które zawierał.
Czasami zastanawiał się nad wyprowadzeniem się z miasta, ale wiedział, że ona nie da się przekonać. Była wychowana w mieście. Jej miejski instynkt, ze wszystkimi zmysłami skierowanymi ku życiu ograniczonym dużą konurbacją. Salon piękności był jej osobistym sanktuarium, a winiarnie i kawiarenki królestwami, w których spotykały się przyjaciółki wyrośnięte w butach na wysokim obcasie, które sprawiały, że stawiały niepewne, chwiejne kroki. Nie miał nic przeciw temu, co sobą reprezentowały, uznając je za inny gatunek. Ich antyki sprawiały że się uśmiechał pod nosem, choć czuł w tym podobieństwo do życia, które uzupełniało jego własne. Pomimo iż jej pogląd na przyszłość zupełnie mija się z jego poglądem, czasami zastanawiał się co trzyma ich razem - jeśli nie była to czysta desperacja wspólnej egzystencji, to co? Zapewniała, że go kocha, a on mówił jej to samo, ale często zastanawiał się, czy same słowa są na tyle silne, by utrzymać ich przy sobie, kiedy los się odmieni. Żadne nie zaproponowało starego rytuału małżeństwa, głównie dlatego, że oboje walczyli z konwenansami i trywializmem, czasami z większym zapałem niż wspieranie się nawzajem. Ciągle doszukiwał się w tym jakiegoś znaku, zastanawiając się czy ona nie czmychnie w najmniej oczekiwanym momencie. Pocieszał się, że to rodzaj paranoi wyrosłej na zbyt dużej ilości filmów; prawdziwe życie jest dużo bardziej skomplikowane.
Założył przynętę na haczyk i zarzucił wędkę. Dzień witał go świeżością i dawał nową nadzieję. Co było nie tak w prostym życiu? Jego myśli powędrowały do pierwszych osadników przecierających ścieżki przez odludzia, wśród których było tylu, którzy nie zdołali przetrwać, by opowiedzieć swoje historie. Nie ważne jaką cenę by poniósł, był pewien, że byłby w stanie poświęcić się takiemu życiu.
Zostały dwa dni tego raju do długiego powrotu do domu, ale póki co nie było biurka, nie było trzypokojowego mieszkania na trzecim piętrze, żadnych rachunków czy długów do spłacenia, żadnych wizyt u lekarzy, żadnej potrzeby mówienia czy tłumaczenia się, a jedyne co był winien - był winien samemu sobie. To była prawdziwa wolność. Tak powinien żyć człowiek.
Zrobił głęboki wdech. Znalazł idealny sposób ucieczki przed przymusami i ograniczeniem czasu. Usadowił się na stołeczku i wpatrywał się w niebo. Patrzył jak wiatr muska taflę jeziora i poczuł się spełniony. Nic nie mogło go tknąć. Nic nie stało mu na przeszkodzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz