26 mar 2012

Druga jaskinia Platona


Mężczyzna, marnie ubrany, zabłocone buty, dwudniowy zarost, zatrzymał się w zadumie. Wcale tego nie chciał. Wiedział, że nie wniesie to nic szczególnego do całości, ale myślał, że słusznie postępuje – rzecz wykonana, wykonana rzecz. Zastanawiał się już nad tym wiele razy, a każda refleksja zbliżała go do tego miejsca, do tego tu i teraz, jego ostatniego tu i teraz.
Szukał drogi naprzód, ale nie było drogi naprzód, tylko w dół. Jak mogło do tego dojść? Wspomnienia przyszły nieproszone. Niecałe sześć miesięcy temu zobaczył pierwsze oznaki. Nikt nie mógł przewidzieć straszliwego przyspieszenia tego procesu. Nie powinno się to było dziać tak szybko.
Wrócił do rzeczywistości. Jak wysoko? Nie pamiętał. Ile? Nie liczył. Czy to ma jakieś znaczenie? Było wystarczająco wysoko. Zamknął oczy i postąpił naprzód.
Dźwięki – one rozległy się najpierw – dźwięki z zewnątrz tej ciepłej, unieruchomionej jedwabistości zapomnienia. Dźwięki, jak insekty brzęczące, ptaki śpiewające, wiatr szeleszczący, przeciekały przez szczeliny i strumienie nieświadomości i, kawałek po kawałeczku, strużka po strużce, nakładały się na siebie, póki nie dosięgły, z triumfalnym szemraniem, przedsionka i wpłynęły głębiej. Przedsionek, będąc tym niewyraźnym miejscem, które raz przekroczone, nie pozwala na powrót. Rubikon, jeśli wolisz. Być może uda ci się zawrócić gdzieś dalej w drodze w dół, ale co się stało, już się nie odstanie. To jak próba ponownego zaśnięcia po koszmarze. Możesz wrócić, ale to już nie będzie to samo. Coś zostało zakopane, coś zniszczone, zmiażdżone i już nigdy tego nie odzyskasz. Dla Benedykta Słowika (niedawno nadany mu zwrot nazewniczy, którego dźwięk mu się podobał), ekstaza zapomnienia została brutalnie wyszarpana poza jego zasięg i możliwość powrotu.
Powoli otwiera jedno oko, nie spodziewając się zobaczyć niczego znajomego, gdyż w tej niemożliwej do ogarnięcia prędkości umysłu (setki myśli wepchnęły się w milisekundę), Benedykt wiedział, że nie wie nic co było wcześniej. To jego pierwsza świadomość. Nie ma nic w żadnej z szuflad pamięci, poza wiedzą, że nic tutaj nie istnieje. Nie, źle. Pierwsza szuflada zawiera w sobie coś nowego. Zawiera pamięć dźwięków. Dźwięków, które dosięgły go z jedwabistości zapomnienia i zasiedliły pierwszą szufladę – jego pierwsze wspomnienie. Jednakże ma przecież imię, nawet jeśli jest to czysty wymysł. Nie może sobie przypomnieć kiedy dostał to imię, ale musiało to nastąpić w tej właśnie milisekundzie. Nie miał pojęcia skąd ono się wzięło, ale wnioskuje że, ponieważ imię pamięta, musi to być niedawny wytwór. Jest w jednej z szuflad pamięci.
Teraz przychodzi najdziwniejsza chwila. Benedykt wie, że nie ma żadnych myśli sprzed przebudzenia, ale wie jak myśleć i posługuje się językiem. I wie, że myślenie i język są. Te, tak mu się wydaje, musiały być przekopiowane z przeszłości, a nie nabyte jak wspomnienia. Droga wstecz zakłada wcześniejszą wiedzę, więc może poruszamy się po właściwym torze. To tylko zgadywanka, ale pomogła zabić czas, kiedy czekał aż coś się stanie.
Zamyka oczy. Nic się nie dzieje, więc czeka dalej. Ciągle nic, więc czeka jeszcze dłużej, podziwiając swoją niezmąconą cierpliwość. Benedykt otwiera oboje swoich oczu, bada, z poziomu ziemi, otoczenie i postanawia... wstać.
Wstań, nakazuje sam sobie i zaczyna ostrożnie się podnosić. Ręce powoli przenoszą się do odpowiedniej pozycji oparcia. Nogi przesuwają się po trawie z kolanami zginającymi się sztywno. Z wielkim wysiłkiem skręca i unosi swoje plecy bardziej w kierunku, który, ma nadzieję, jest kierunkiem nieba. Teraz na kolana. Boli. Podpiera się rękoma i wypycha w górę, łokcie jakby rwały i paliły. Na kolana. Zatrzymuje cały ten misterny ruch – umysł chce mu coś przekazać. Przewraca się.
Skąd się to wszystko bierze? – mamrocze. – Skąd to wszystko? – pyta. – Słowa, myśli, pojęcia – na kolanach... skąd się to wzięło? 
Tylko jedno wytłumaczenie – odpowiada sam sobie. 
Jakie? – pyta. 
Pamięć.  
Nie mam pamięci. 
Muszę ją mieć.  
Ale jak? 
Spójrz na to z innej strony. 
Z której? 
– Spójrz w szuflady głupcze – w pokoju pamięci.
Benedykt wkracza w pamięć, nie wiedząc nawet jak się tam znalazł. To bez znaczenia. Jest już w środku. Rozgląda się. Tam, z prawej strony, pierwsza szuflada, uchylona, zawierająca dźwięki, których jeszcze do końca nie wspomniał. Przesuwając się w lewo, więcej szuflad, wszystkie uchylone. Kątem oka zauważa pustkę z lewej strony, ale kiedy skupia się na każdej kolejnej szufladzie, następna pojawia się na lewo od poprzedniej. Ryzykuje szybkie zerknięcie do niektórych z nich. Zawierają skrawki wspomnień, ale tylko tego, co wydarzyło się odkąd się obudził.
W miarę wykonywania tej przyziemnej, ale wciągającej czynności, zaczyna zauważać zmianę. Zarysy szuflad zaczynają stawać się coraz wyraźniejsze. Odwraca się w kierunku początku szeregu. Oślepiająca biel białej farby, pierwsza szuflada wysunięta. Z powrotem ku ostatniej którą przeglądał – setki, tysiące później? – szara, ale ciągle uchylona. Przesuwa spojrzenie ciągle w lewo – ile czasu minęło – godziny? Dni? – aż, w końcu, zauważa całkiem czarną, w dodatku zamkniętą, szufladę, z olbrzymią kłódką zabezpieczającą przed otwarciem. Zerka w kierunku ostatniej, otwartej, szarej szuflady. Za nią już tylko czarne. Dalej lustruje szuflady. Wszystkie kolejne są czarne i zamknięte. Wnioskuje, że te czarne zamknięte szuflady muszą zawierać zabezpieczone, dotychczasowe wspomnienia i, chociaż nie może w nie zaglądnąć, przelewają się w jego świadomość.
Skąd to wie? Nie wie w jaki sposób o tym wie. Ale wie. Benedykt jest zszokowany. Czyli jednak ma wspomnienia. Benedykt się boi. Czy naprawdę chce stawić czoła tym wspomnieniom w czarnych pudełkach? Benedykt musi się przespać. Zasypia.
Na szpitalnej izbie przyjęć policjant stoi w kącie, bez ruchu, przyglądając się szaleńczym ruchom szpitalnej załogi, dzielnie próbującej, na przekór wszystkiemu, zrobić cokolwiek z powykręcanym nieładem ludzkości rozłożonym na stole operacyjnym.
Jak myślisz? – spytał cicho policjant.
Chirurg wzdrygnął ramionami.
Muszę próbować, tak czy siak, ale...
To “ale” powiedziało policjantowi wszystko. W jaki sposób ten facet jeszcze żyje, nikt nie wiedział.
Jakieś dokumenty na nim? – spytał chirurg.
Policjant otworzył zaplamiony krwią portfel, który trzymał.
Prawo jazdy, dowód osobisty... Marcin Michalski. Z południa.
Ile pięter? – spytał chirurg.
Czternaście.
Jezzzusmarja... jak to możliwe?! Nie wiem nawet od czego zacząć...
Nagle, jakby na wezwanie, sygnał na aparaturze monitorującej nagle stał się płaski a miarowe bip-bip zmieniło się w przerażające i przeciągłe biiiiiiiiiiiiiiiiiii, które, każdy wiedział, nie daje już szansy na powrót. Anestezjolog i pielęgniarki spojrzeli na chirurga. Ten wpatrywał się jeszcze przez parę chwil na ciało, lekko potrząsnął głową. Policjant zamyka portfel i zaczyna opuszczać pokój.
Benedykt budzi się, czując się dziwnie wypoczętym. Żwawo podnosi się na równe nogi i rozgląda się po usłanym zielenią krajobrazie. Być może to wiosna, myśli. Świerze, zielone liście na drzewach. Jaskrawe kwiaty ukazujące tu i ówdzie swoje płatki pomiędzy wysokimi trawami. Niebo jest błękitne, słońce w połowie drogi do swego najwyższego punktu na niebie. Jest ciepło. Na horyzoncie dostrzega ledwo zarysowane kształty kilku niskich budynków. Wspomnienie narasta, najpierw flegmatycznie, by wkrótce stanąć przed nim w pełnej rozdzielczości, jak na dużym, trójwymiarowym ekranie – dom, rodzina, wygoda – bezpieczeństwo. Zamyka oczy. Bierze głęboki wdech, otwiera znów oczy, zaczyna iść.
Następnym razem, kiedy znów zaglądnie w pamięć, zauważy, że czarnych zamkniętych szuflad już tam nie ma – czy kiedykolwiek tam były?

1 komentarz:

  1. o kurde... czytam po raz kolejny i kolejny, z rozdziawionymi ustami, nie takiego zakończenia się spodziewałam, szok, wspaniała metafizyka! jesteś mistrzem! Karolina

    OdpowiedzUsuń