Mężczyzna, marnie
ubrany, zabłocone buty, dwudniowy zarost, zatrzymał się w zadumie.
Wcale tego nie chciał. Wiedział, że nie wniesie to nic
szczególnego do całości, ale myślał, że słusznie postępuje –
rzecz wykonana, wykonana rzecz. Zastanawiał się już
nad tym wiele razy, a każda refleksja zbliżała go do tego miejsca, do tego
tu i teraz, jego ostatniego tu i teraz.
Szukał drogi naprzód,
ale nie było drogi naprzód, tylko w dół. Jak mogło do tego dojść?
Wspomnienia przyszły nieproszone. Niecałe sześć miesięcy temu
zobaczył pierwsze oznaki. Nikt nie mógł przewidzieć straszliwego
przyspieszenia tego procesu. Nie powinno się to było dziać tak szybko.
Wrócił do
rzeczywistości. Jak wysoko? Nie pamiętał. Ile? Nie liczył. Czy to
ma jakieś znaczenie? Było wystarczająco wysoko. Zamknął oczy i
postąpił naprzód.
Dźwięki – one
rozległy się najpierw – dźwięki z zewnątrz tej ciepłej,
unieruchomionej jedwabistości zapomnienia. Dźwięki, jak insekty
brzęczące, ptaki śpiewające, wiatr szeleszczący, przeciekały
przez szczeliny i strumienie nieświadomości i, kawałek po
kawałeczku, strużka po strużce, nakładały się na siebie, póki
nie dosięgły, z triumfalnym szemraniem, przedsionka i wpłynęły głębiej.
Przedsionek, będąc tym niewyraźnym miejscem, które raz
przekroczone, nie pozwala na powrót. Rubikon, jeśli wolisz. Być
może uda ci się zawrócić gdzieś dalej w drodze w dół, ale co się stało, już się nie odstanie. To jak próba ponownego zaśnięcia po koszmarze.
Możesz wrócić, ale to już nie będzie to samo. Coś zostało zakopane,
coś zniszczone, zmiażdżone i już nigdy tego nie odzyskasz. Dla Benedykta Słowika
(niedawno nadany mu zwrot nazewniczy, którego dźwięk mu się
podobał), ekstaza zapomnienia została brutalnie wyszarpana poza jego zasięg i możliwość powrotu.
Powoli otwiera jedno
oko, nie spodziewając się zobaczyć niczego znajomego, gdyż w tej
niemożliwej do ogarnięcia prędkości umysłu (setki myśli
wepchnęły się w milisekundę), Benedykt wiedział, że nie wie nic
co było wcześniej. To jego pierwsza świadomość. Nie ma nic w
żadnej z szuflad pamięci, poza wiedzą, że nic tutaj nie istnieje.
Nie, źle. Pierwsza szuflada zawiera w sobie coś nowego. Zawiera
pamięć dźwięków. Dźwięków, które dosięgły go z
jedwabistości zapomnienia i zasiedliły pierwszą szufladę – jego
pierwsze wspomnienie. Jednakże ma przecież imię, nawet jeśli
jest to czysty wymysł. Nie może sobie przypomnieć kiedy dostał to
imię, ale musiało to nastąpić w tej właśnie milisekundzie. Nie miał
pojęcia skąd ono się wzięło, ale wnioskuje że, ponieważ imię pamięta, musi to być niedawny wytwór. Jest w jednej z
szuflad pamięci.
Teraz przychodzi
najdziwniejsza chwila. Benedykt wie, że nie ma żadnych myśli
sprzed przebudzenia, ale wie jak myśleć i posługuje się
językiem. I wie, że myślenie i język są. Te, tak mu się wydaje,
musiały być przekopiowane z przeszłości, a nie nabyte jak
wspomnienia. Droga wstecz zakłada wcześniejszą wiedzę, więc
może poruszamy się po właściwym torze. To tylko zgadywanka, ale
pomogła zabić czas, kiedy czekał aż coś się stanie.
Zamyka oczy. Nic się
nie dzieje, więc czeka dalej. Ciągle nic, więc czeka jeszcze
dłużej, podziwiając swoją niezmąconą cierpliwość. Benedykt
otwiera oboje swoich oczu, bada, z poziomu ziemi, otoczenie i
postanawia... wstać.
Wstań, nakazuje sam sobie
i zaczyna ostrożnie się podnosić. Ręce powoli przenoszą się do
odpowiedniej pozycji oparcia. Nogi przesuwają się po trawie z
kolanami zginającymi się sztywno. Z wielkim wysiłkiem skręca i
unosi swoje plecy bardziej w kierunku, który, ma nadzieję, jest
kierunkiem nieba. Teraz na kolana. Boli. Podpiera się rękoma i
wypycha w górę, łokcie jakby rwały i paliły. Na kolana.
Zatrzymuje cały ten misterny ruch – umysł chce mu coś przekazać.
Przewraca się.
– Skąd się to wszystko bierze? – mamrocze. – Skąd to wszystko? – pyta. – Słowa, myśli, pojęcia – na kolanach... skąd się to wzięło?
– Tylko jedno wytłumaczenie – odpowiada sam sobie.
– Jakie? – pyta.
– Pamięć.
– Nie mam pamięci.
– Muszę ją mieć.
– Ale jak?
– Spójrz na to z innej strony.
– Z której?
– Spójrz w szuflady głupcze – w pokoju pamięci.
– Tylko jedno wytłumaczenie – odpowiada sam sobie.
– Jakie? – pyta.
– Pamięć.
– Nie mam pamięci.
– Muszę ją mieć.
– Ale jak?
– Spójrz na to z innej strony.
– Z której?
– Spójrz w szuflady głupcze – w pokoju pamięci.
Benedykt wkracza w
pamięć, nie wiedząc nawet jak się tam znalazł. To bez znaczenia.
Jest już w środku. Rozgląda się. Tam, z prawej strony, pierwsza
szuflada, uchylona, zawierająca dźwięki, których jeszcze do końca
nie wspomniał. Przesuwając się w lewo, więcej szuflad, wszystkie
uchylone. Kątem oka zauważa pustkę z lewej strony, ale kiedy
skupia się na każdej kolejnej szufladzie, następna pojawia się na lewo od
poprzedniej. Ryzykuje szybkie zerknięcie do niektórych z nich.
Zawierają skrawki wspomnień, ale tylko tego, co wydarzyło się
odkąd się obudził.
W miarę wykonywania
tej przyziemnej, ale wciągającej czynności, zaczyna zauważać
zmianę. Zarysy szuflad zaczynają stawać się coraz wyraźniejsze.
Odwraca się w kierunku początku szeregu. Oślepiająca biel białej farby, pierwsza
szuflada wysunięta. Z powrotem ku ostatniej którą przeglądał –
setki, tysiące później? – szara, ale ciągle uchylona. Przesuwa
spojrzenie ciągle w lewo – ile czasu minęło – godziny? Dni? –
aż, w końcu, zauważa całkiem czarną, w dodatku zamkniętą,
szufladę, z olbrzymią kłódką zabezpieczającą przed otwarciem.
Zerka w kierunku ostatniej, otwartej, szarej szuflady. Za nią już
tylko czarne. Dalej lustruje szuflady. Wszystkie kolejne są czarne i
zamknięte. Wnioskuje, że te czarne zamknięte szuflady muszą
zawierać zabezpieczone, dotychczasowe wspomnienia i, chociaż nie
może w nie zaglądnąć, przelewają się w jego świadomość.
Skąd to wie? Nie wie w
jaki sposób o tym wie. Ale wie. Benedykt jest zszokowany. Czyli
jednak ma wspomnienia. Benedykt się boi. Czy naprawdę chce stawić
czoła tym wspomnieniom w czarnych pudełkach? Benedykt musi się
przespać. Zasypia.
Na szpitalnej izbie
przyjęć policjant stoi w kącie, bez ruchu, przyglądając się
szaleńczym ruchom szpitalnej załogi, dzielnie próbującej, na
przekór wszystkiemu, zrobić cokolwiek z powykręcanym nieładem
ludzkości rozłożonym na stole operacyjnym.
– Jak myślisz? –
spytał cicho policjant.
Chirurg wzdrygnął
ramionami.
– Muszę próbować,
tak czy siak, ale...
To “ale”
powiedziało policjantowi wszystko. W jaki sposób ten facet jeszcze
żyje, nikt nie wiedział.
– Jakieś dokumenty
na nim? – spytał chirurg.
Policjant otworzył
zaplamiony krwią portfel, który trzymał.
– Prawo jazdy, dowód
osobisty... Marcin Michalski. Z południa.
– Ile pięter? –
spytał chirurg.
– Czternaście.
– Jezzzusmarja... jak to
możliwe?! Nie wiem nawet od czego zacząć...
Nagle, jakby na
wezwanie, sygnał na aparaturze monitorującej nagle stał się
płaski a miarowe bip-bip zmieniło się w przerażające i
przeciągłe biiiiiiiiiiiiiiiiiii, które, każdy wiedział, nie daje
już szansy na powrót. Anestezjolog i pielęgniarki spojrzeli na
chirurga. Ten wpatrywał się jeszcze przez parę chwil na ciało,
lekko potrząsnął głową. Policjant zamyka portfel i zaczyna
opuszczać pokój.
Benedykt budzi się,
czując się dziwnie wypoczętym. Żwawo podnosi się na równe nogi
i rozgląda się po usłanym zielenią krajobrazie. Być może to
wiosna, myśli. Świerze, zielone liście na drzewach. Jaskrawe
kwiaty ukazujące tu i ówdzie swoje płatki pomiędzy wysokimi
trawami. Niebo jest błękitne, słońce w połowie drogi do swego
najwyższego punktu na niebie. Jest ciepło. Na horyzoncie dostrzega
ledwo zarysowane kształty kilku niskich budynków. Wspomnienie
narasta, najpierw flegmatycznie, by wkrótce stanąć przed nim w
pełnej rozdzielczości, jak na dużym, trójwymiarowym ekranie –
dom, rodzina, wygoda – bezpieczeństwo. Zamyka oczy. Bierze głęboki
wdech, otwiera znów oczy, zaczyna iść.
Następnym razem, kiedy
znów zaglądnie w pamięć, zauważy, że czarnych zamkniętych
szuflad już tam nie ma – czy kiedykolwiek tam były?
o kurde... czytam po raz kolejny i kolejny, z rozdziawionymi ustami, nie takiego zakończenia się spodziewałam, szok, wspaniała metafizyka! jesteś mistrzem! Karolina
OdpowiedzUsuń