Zamarło mi w piersiach z chwilą, kiedy odwróciłam się w stronę drogi i zauważyłam ich samochód na podjeździe. Dokładnie wiedziałam co to oznacza. Obecność tego pojazdu i osoby, która go prowadziła sugerowała, że nadeszła chwila na moją reakcję. Czekałam na moją odpowiedź z wewnątrz tego samochodu. Poczułam przyspieszone bicie serca i krople potu na moim czole. Już przecież dokładnie wiedziałam.
W przeciągu tych kilku sekund miałem okazję zmienić przebieg wydarzeń, mogłem, powinienem był, zawrócić mój samochód i wymknąć się, pozwalając by zagrożenie bliskiego rychłego minęło. Mogłem przeciągnąć tę chwilę, póki nie znaleźlibyśmy się w zatłoczonym miejscu, gdzie niemożliwością byłoby przeprowadzenie tej rozmowy, ale czy nie byłoby to tchórzliwe zachowanie? Zatem, zrobiłem głęboki oddech, wyłączyłem silnik i wyskoczyłem z samochodu wprost do jej domu.
- Więc jak, zdecydowałeś już?
Przykucnąłem żeby rozwiązać sznurówki, zdeterminowany by unikać kontaktu wzrokowego, ale zdecydowałem nie robić tego. Wyprostowałem się i wysiliłem na jak najlepsze z mojej strony zachowanie.
- Kochasz mnie? Czy kochasz mnie wystarczająco?
Słowa, frazy, komunały... skrobią po wnętrzu mojej głowy jak rój pszczół, wszystkie skierowane w stronę dalszej zwłoki, żadna z nich ani trochę pomocna. Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie wydobyć żadnego dźwięku.
- Bo wiedz, że nie możemy już tak dłużej, wiesz to, prawda? Nie możesz tak myśleć tylko o sobie, brać i niczym się nie przejmować! To nie fair! Nie mogę dłużej udawać!
Zwiesiłem głowę ze wstydu i poczułem się ogromnie nieswojo, jakbym się siebie wstydził.
- Spójrz na mnie i powiedz mi. Powiedz mi raz a szczerze! Czy mnie kochasz?
- Tak. - zaryzykowałem w końcu. Napełniła mnie panika. - Nie... Tak mi się wydaje. To nie takie proste, Chryste, nie wiem... Ciągle nie wiem... Przepraszam... Bardzo przepraszam.
Moje staranie nie było wystarczające. Słowa wytoczyły się jak jakiś niedorozwinięty bełkot, musiały brzmieć niechlujnie i jakby mi nie zależało. Gdybym to ja czekał na odpowiedź, nie zaakceptowałbym tych słów. Nie wszystko co wymamrotałem było całkowitą prawdą, ale wszystko po części było, mimo to żadne ze słów nie pomogło. Teraz, kiedy musiałem się zebrać na wydobycie z siebie takiej szczerości, mój umysł wymykał się jak mógł, wydarł się przed siebie i zniknął gdzieś za rogiem, poza jakimkolwiek zasięgiem.
Co dokładnie chcesz żebym ci powiedział?
Złapałem spojrzenie. Zauważyłem zawód, jak u przygarbionego żołnierza wracającego z nieudanej misji, męczeńskie spojrzenie... i ta przerażająca świadomość, że to z mojej winy. Patrząc na to z boku, tak jak czasami miałem w zwyczaju, widziałem tylko tę bolesną rzeczywistość mojego ciągłego niezdecydowania. Chciałem jakoś odwrócić sytuację, wytłumaczyć się, ale słowa zaklinowały się gdzieś pomiędzy "Potrzebuję więcej czasu" a "Nie jestem ciebie wart."
Nadszedł czas, by odejść... znowu.
- Ty kurewski tchórzu! - gorzkie słowa dzwoniły za mną, ich ostrza trafiały celnie i sprawiedliwie prosto między moje łopatki.
W oszołomieniu szedłem do samochodu, starając się nie myśleć o tym, kto mógł to słyszeć przez cienkie ściany jej domu, oraz czy zasłony w oknach sąsiadów falowały po zniknięciu ciekawskich uszu. Ciepłe, niechciane łzy wypłynęły ze mnie i spadały na ziemię, tworząc za mną słoną ścieżkę. Ten jeden raz pozwoliłem im niekontrolowanie spływać po mojej pogniecionej twarzy. Mój dech zatrzymał się gdzieś w tyle gardła i zakrztusiłem się, gorzkie, ostre powietrze kuło moje nozdrza.
Nie mogliśmy tak dłużej tego ciągnąć.
Przekręciłem kluczyk w stacyjce, cały czas myśląc że mógłbym zawrócić i powiedzieć: "Kocham cię, chcę z tobą być." Mogłem czuć te ręce ogarniające moją szyję i usłyszeć słodkie słówka, które zmazałyby niepewność i strach. Nie mogłem się jednak zdobyć, żeby wrócić. Nie byłoby to w porządku w stosunku do żadnego z nas.
Jeździłem godzinami po prostej jak drut drodze, od ronda do ronda, patrząc tylko na wznoszące się i opadające strugi światła z przednich reflektorów, tak skaczące na nierównościach terenu. Zastanawiałem się, ilu ludzi straciło życie na tym odcinku drogi. Ilu zaryzykowało czmychnięcie przez skrzyżowanie w mglistą pogodę i przypłaciło tym najwyższą cenę? Czy będę następny? Czy to będzie moja odpowiedź?
W końcu oprzytomniałem na samym skraju nocy, w miejscu gdzie to wszystko się zaczęło. Rzekomo byłem teraz dorosły, ale ciągle rozumiałem dlaczego baliśmy się tutaj przychodzić. Prawie że mogłem to poczuć na własnej skórze; coś złowieszczego dosłownie wisiało w powietrzu. Tylko przerażające wyzwania i szkolne zastraszanie dawało nam odwagę, by tu przychodzić. Wpatrywałem się w szczupłą, złowieszczą sylwetkę odkrawającą się na granacie nieba, nagie gałęzie powykrzywiane i na zawsze martwe po katastroficznej burzy sprzed kilkunastu lat.
Drzewo Umarlaka, nawet nazwa przyprawiała o drgawki. Wyobraziłem sobie zbyt wyraźnie, zbyt łatwo, wiszące ciała, szyje groteskowo połamane, stopy bujające się, tańczące na wietrze. Nawet po tym wszystkim co do tej pory widziałem, po tych wycieczkach w to miejsce, na które się zdobyłem, ciągle czułem ogromne przerażenie. Idealny powrót w to miejsce, pomyślałem, który zdawał się być końcem wszystkiego, na odległość liny, która czekała na swój czas w moim bagażniku.
Nagły ruch w gęstwinie pobliskich krzaków przykuł moją uwagę, zwróciłem wzrok w tamtą stronę. To na pewno zwierzę, nie człowiek. Pojawił się samotny zając. Przysiadł niedaleko mnie i obserwował mnie przez chwilę, zanim skierował uwagę na drzewo. Często widziałem zające przebiegające na złamanie karku przez pola, jednak nigdy z takiej odległości. Wyglądał prawie że majestatycznie, jakby należał do innej epoki, jego głowa wpatrująca się w niebo, kiedy obserwowałem profil jego czaszki i ciemnobursztynowe oczy.
- No więc, - odezwał się w końcu, jego głos jak najbardziej naturalny i przyjazny, - w końcu odnalazłeś swoją drogę tutaj. Nie powiem, jestem zaskoczony.
Wpatrywałem się tępo w to stworzenie, zamrugałem i oczekiwałem. Racjonalna część mojego umysłu w końcu zdecydowała, że miałem jakieś załamanie, psychotyczny epizod, najprawdopodobniej spowodowany traumą, którą widziałem i którą spowodowałem. Zadecydowałem się odpowiadać.
- Tak, - uśmiechnąłem się, - Jestem. Ironia losu?
- Nie całkiem. Bardziej przewidywalne niż ironiczne, powiedziałbym. Zdecydowałeś, że to idealne miejsce na przemyślenie spraw.
Patrzyłem jak zając stawał na tylnych łapach i odwrócił się w kierunku bagażnika mojego samochodu. Mogłem przysiąc, że myślał o linie i zarumienił się mimowolnie.
- Myślę, że nie uda ci się to tak łatwo. - wyszeptał, potwierdzając moje haniebne myśli.
- Nie?
- Nie, to nie twój styl, prawda? Jesteś przecież dzielniejszy.
Podszedłem do drzewa, opierając plecy o wiekowy, sękowaty pień. Nigdy jeszcze nie byłem tak blisko. Ziemia była zbita i mokra, ale po chwili nie miałem już sił by dłużej stać. Osunąłem się, pozwalając mojej głowie spocząć w moich dłoniach, świadom, że zając zbliżył się do mnie.
- Jestem bardzo zmęczony – wyszeptałem. - I tak bardzo się boję.
Po raz pierwszy pozwoliłem sobie na tak szczere wyznanie. Kiedy służy się w siłach zbrojnych, będąc odpowiedzialnym za życie mężczyzn i kobiet w sowim oddziale, strach nie jest pożądaną emocją. Systematycznie przekonywałem się, że strach był niepotrzebny i ostatecznie, jednak tylko pozornie, ulatywał ze mnie. Ale, oczywiście, mój ojciec służył w desancie na długo zanim ja oddałem się w pełni lotnictwu. Musiałem zmusić się do tych wspomnień.
Przychodziłem tu bawić się jako mały chłopiec. - powiedziałem zającowi, wbijając wzrok jeszcze głębiej w szorstką trawę, która rosła u podstawy drzewa.
Nie było w tym miejscu ani grama piękna. Była za to surowość i ordynarność, kryjąca pod sobą tylko bezwstydną nagość.
- Ale nigdy nie dołączałeś do zabawy?
- Nie, lubiłem tylko patrzeć. Poza tym, nie pozwalali mi się dołączyć. Mówili, że nie byłem wystarczająco dobry do ich gier. Mówili mi, że nie jestem jak oni... co w sumie było prawdą...
- Nie musisz się niczego wstydzić. - pocieszył mnie zając. - Nie musisz się przejmować już niczym. Nie zrobią ci krzywdy... chyba że ty zrobisz krzywdę im.
Przytaknąłem.
- Wiesz kim teraz jesteś, prawda? Możesz siebie zaakceptować?
Wzruszyłem ramionami, ciągle nie chcąc brać odpowiedzialności, za życie, które miało być wszystkim, byle nie łatwym.
- Kochasz ją, prawda?
- Ponad wszystko! - wykrzyknąłem, kiedy w końcu to do mnie dotarło.
- Więc dlaczego ryzykujesz stratę jej?
Mój umysł przebiegł przez te wszystkie przelotne chwile, sekretne wieczory, kiedy groźba nakrycia zawsze wisiała na krańcu mojego umysłu, a mój mózg był przesycony wstydem. W tym co teraz czułem nie było wcale wstydu. Nie było niczego niegodziwego w tym co dzieliliśmy.
- Ta miłość, to najlepsza rzecz, jaka ci się w życiu przytrafiła! - krzyknął zając podskakując.
- Tak. - wydyszałem, nagle rozumiejąc. - Tak!
- Więc musisz jej to powiedzieć, zanim będzie za późno. Musisz jej wytłumaczyć!
Podskoczyłem, niewytłumaczalnie pełen energii, moje serce bijące w skroniach, pobiegłem do samochodu i skierowałem się z powrotem do jej domu. Przez wsteczne lusterko spojrzałem raz jeszcze na drzewo. Nie wisiały tam żadne ciała, nie było opuszczonych dusz, ani zająca. Tylko sylwetka drzewa i wszechogarniające uczucie spokoju i wdzięczności za życie, które w końcu mogło być przeżyte szczerze i bez strachu.
Znakomicie się Ciebie czyta! Do ostatniej literki pochłaniałam kolejne z Twoich opowiadań, z zapartym tchem zjadałam wszystkie zdania! Jestem przekonana, że gdybyś napisał coś znacznie dłuższego, ta noc byłaby nieprzespana - ja, sam na sam z Twoimi słowami... aż gęsiej skórki dostaję ;)
OdpowiedzUsuńKażde opowiadanie inne, ale wszystkie zawierają w sobie jakby jeden przewodni temat. Intrygujące i budzące podejrzliwość. Tak jak ten zając... Czyżbyś naoglądał się ostatnio Donie Darko? :)
OdpowiedzUsuńduży uśmiech na mojej twarzy po przeczytaniu tego opowiadania i takie miłe ciepło pod zebrami...